REJS ROKU 2005 OKIEM ZAŁOGI

26.09.2005

 Trzaskam drzwiami samochodu Witka w szarówce wrześniowego poranka, zastanawiając się, czy tak się zaczyna wielka przygoda. Na drugim końcu Warszawy dosiadają się dziewczyny -- Marika i Dasia. Szybko usypiają na tylnym siedzeniu. Ja opowiadam Witkowi o manewrówce na morsa, z której wróciłam dzień wcześniej. Wstępujemy jeszcze do TESCO, przewidując, że naszych planów nie będzie łatwo zrealizować. Może polska wódka zmiękczy jakieś urzędnicze serce? Wyciągam przewodnik po Litwie i zbiorowo próbujemy opanować najbardziej przydatne zwroty. Witek co chwila pyta, jak jest: “nie rozumiem po litewsku” J Przed południem jesteśmy w Kownie. Tu czeka nas pierwszy zawód: chcieliśmy rozpocząć żeglując po zalewie zwanym Morzem Kowieńskim, okazuje się jednak, że nie byłoby jak przedostać się na Niemen. Miejscowi wyjaśniają, że w latach 50-tych powstała zapora, na którą spoglądamy ze smutkiem – żadnej śluzy. Przed bramą stoczni remontowej czekają już na nas Boguś i Michał, ale co najważniejsze nasz Behemot. Przedziwny to widok, kiedy unosi go ogromny żuraw portowy. Z wysokiego nabrzeża nie jest łatwo się na niego przedostać – to 2 metry w dół. Wszystko jest tu w rozmiarze o wiele za dużym na nasz mały jachcik. Po co ogromna stocznia remontowa przy zaporze, na początku całkiem nieuczęszczanego szlaku? Statki zajmujące się pogłębianiem i oznakowaniem farwateru czasem potrzebują pomocy – wyjaśniają nam pracownicy stoczni. Ale po co ta dbałość o farwater na nieuczęszczanym szlaku? Przecież te pogłębiarki i statki zajmujące się oznakowaniem farwateru muszą wiedzieć jak płynąć – wyjaśniono nam cierpliwie. Witajcie w krainie absurdu? Nie, cieszmy się, bo jak się okaże, farwater jest naprawdę dobrze oznakowany. Stawiamy maszt, sztauujemy rzeczy, przygotowujemy kotwicę do rzucenia. Robię pierwsze wpisy do dziennika jachtowego. Kiedy rubrykę “rodzaj pływania” - wypełniam: “turystyczno – badawcze” czuję się jak zdobywca. J  Wreszcie o 18 rzucamy cumy. 10 minut później dobijamy do przystani chińskiej restauracji, przy samej kowieńskiej starówce. Kapitan dał nam 30 minut na zwiedzanie. Krótki spacer po mieście i ruszamy naprawdę – teraz już w dobrą stronę. Przy okazji sprawdziliśmy prędkość nurtu: z różnicy prędkości jachtu płynącego z prądem i pod prąd wynika, że wynosi około 4 km/h. Jeszcze tylko kładzenie masztu – pod mostem się zmieściliśmy, ale linie wysokiego napięcia biegną za nisko – i wyprawa zaczyna się na dobre. Dasia robi nam furę kanapek, które pochłaniamy w kokpicie obserwując jak brzegi Niemna nikną w mroku. Pierwszy raz doceniam różnokształtność, a nie tylko różnokolorowość boi farwaterowych. Jest już naprawdę ciemno. Dasia siedzi na dziobie z latarką próbując zobaczyć cokolwiek zanim na to wpłynę. Michał rozgląda się przez lornetkę z rozjaśnieniem horyzontu, a ja po prostu wypatruję sobie oczy. Ale i tak wcinające się głęboko w nurt ostrogi często udaje nam się zobaczyć dopiero kiedy wyłaniają się tuż przed dziobem. Witek, który wreszcie skończył rozpakowywać swoje rzeczy, wychodzi do tonącego - na szczęście tylko w ciemnościach – kokpitu J i postanawia zakończyć żeglugę na dziś. O 21 rzucamy kotwicę. Chwilę później wszyscy już śpimy.

 27.09

 Budzik dzwoni o 0515 wyglądam na zewnątrz, ale jest jeszcze zupełnie ciemno. Z radością powracam do śpiwora na pół godziny. O 0600 razem z Michałem uruchamiamy silnik i rwiemy kotwicę. Kapitan wprowadza łódkę na farwater i wraca do koi, a ja, już zza steru, podziwiam raczej zakrzaczone niż zalesione brzegi Niemna o poranku. Rzeka jest szeroka i głęboka i po prostu piękna, a farwater rzeczywiście dobrze oznakowany. 0 0700 mijamy prom i budzą się dziewczyny. Będzie śniadanie – cieszymy się z Witkiem i Michałem. O 1230 kładziemy maszt – znów przewody elektryczne biegną zbyt nisko, a pół godziny później jesteśmy w Jurbarkas. Tu kładziemy maszt jeszcze trzy razy, przechodząc pod mostem, a potem wpływając i wypływając odnogą rzeki do portu. Okazało się, że port jest opuszczony i daleko od centrum miasta, powracamy więc na przystań na Niemnie. Tu tablice informują o inwestycjach dofinansowywanych z funduszów PHARE. Byłoby fajnie, gdyby Niemen i przystań w Jurbarkas zapełniły się jachtami, marzymy, przecież to taka ciekawa trasa. Samo miasto nie jest szczególnie interesujące, ale udaje mi się kupić soczewki kontaktowe. W supermarkecie uzupełniamy nasze zapasy nie odmawiając sobie tutejszych przysmaków – słodkich serków i kwasu chlebowego, który powoli, za przykładem kapitana, zaczynamy konsumować przy okazji każdego posiłku. Kupujemy również ogromnego arbuza. O 1630 odcumowujemy i wypływamy w kierunku Tylży, czyli Sowiecka. Po półtora-godzinnnej żegludze cumujemy przy budce litewskiej straży granicznej w Smalininkai. Wezwani przez komórkę pogranicznicy podjeżdżają samochodem terenowym 30 minut później. Panowie są bardzo mili. Traktują nas jako pewną atrakcję. W tym sezonie widzieli na Niemnie zaledwie kilka jachtów, prócz naszego. Bez problemów wydają nam pozwolenie na żeglowanie na wodach przygranicznych i życzą szczęśliwej podróży. Witek pracował na to zdobywając odpowiednie dokumenty w Warszawie. Niestety nie mają dla nas dobrych wieści. Chcąc przekroczyć jachtem granicę litewsko – rosyjską powinniśmy byli odprawić się w Jurbarkas. Mają jeszcze nadzieję, ale nie pewność, że uda nam się to w Panemune. Tego dnia nie umiemy jeszcze należycie ocenić wagi tej informacji. Zasiadamy całą załogą w kokpicie przy piwku.

 28.09

 Pobudka znów o 0545. Tym razem i Dasia zerwała się na chwilę, aby zdążyć się wysikać, nim wypłyniemy. O 0600 odcumowujemy i znów z Michałem delektuję się widokiem Niemna o poranku. Przy śniadaniu wszyscy wypatrujemy - szerokiej odnogi Niemna – Szeszupy. I w końcu jest o 0826 na trawersie lewej burty, pława nr 87. Z radością od początku rejsu obserwujemy te zmniejszające się liczby na bojach farwaterowych – jesteśmy coraz bliżej Zalewu Kurońskiego. Log wskazuje, że przepłynęliśmy już ponad 100 km. Przed 10-tą po raz pierwszy tego dnia, a po raz nie wiem który w czasie rejsu, kładziemy maszt. Czynność jest opanowana perfekcyjnie, każdy zna swoją pozycję. Powoli stajemy się w tym mistrzami. Ale tylko tego dnia ćwiczenia takie odbędą się jeszcze 2 razy. Za piętnaście 11, cumujemy po litewskiej stronie Sowiecka – Panemune. Jak się okazuje, przybiliśmy w niedozwolonym miejscu, musimy się przycumować. Około kilometra od granicy wynosimy na brzeg kotwicę, a Michał wbija ja głęboko w ziemię. Ale w Panemune czekał nas największy zawód. Nie można tu przekraczać granicy jachtem, nie będzie nam więc dane zacumować do wysokiego betonowego nabrzeża Sowiecka. No cóż pieszo i mostem, ale postanawiamy jednak wykorzystać nasze rosyjskie wizy. Choć po tej stronie celnicy nie wyglądają i nie zachowują się już przyjaźnie i wcale nas nie zapraszają. Jesteśmy zaskoczeni, przecież pływamy Behemotem, co Rosjanie odczytują po swojemu, jako Hipopotam, a my – Dasia, Marika i Sonia – po imionach widać, że swoje dziewczyny. Rosjanie jakoś tego nie doceniają. Czuje się wyraźną różnicę między Litwą, a Obwodem Kaliningradzkim, choć w samym porcie witają nas bardzo przyjaźnie. Widzieli, jak godzinę wcześniej cumowaliśmy po litewskiej stronie i dobrze pamiętają naszą ekipę, która latem zawitała Behemotem od ich strony. Z radością przyjmują też wysoko procentowego Chopina – podarek, który przekazuję im od naszego kapitana. Zarówno w Sowiecku, jak w Panemune, we wszelkich możliwych miejscach pytamy o prysznice, ale pozostajemy niepocieszeni, albo raczej śmierdzący. Kiedy o 16 wracamy na jacht kapitan ma dla nas niespodziankę. Trzy godziny moczył ananasy w miodzie pitnym i przyrządzał sałatkę. Po wypłynięciu delektujemy się tym przysmakiem. Zaczyna mocno padać i wszyscy nikną pod pokładem. Przez godzinę stoję sama za sterem oglądając piękne i dzikie rejony Niemna z mokrej perspektywy. Co jakiś czas wyrasta jednak wysoka wieża strażnicza, czasem jest też na niej kukła strażnika. Jeśli się dobrze przyglądać w odstępie kilku kilometrów dostrzec można ukrytych na brzegu pograniczników, albo samochody straży granicznej. Dwóch z nich nawet odpowiada na moje pozdrowienie machając ręką. Przed 19-tą wybieramy piaszczysty fragment brzegu i cumujemy. Razem z Dasią i Michałem postanawiamy zrobić coś ze smrodem, którego nie udało się pozbyć w Soviecku i po ciemku zanurzamy w zimnych wodach Niemna.

 29.09

 Tym razem o poranku nie jestem tak żądna pięknego poniekąd widoku brzegów Niemna i kiedy wstaję o 7-ej, płyniemy już od godziny. Pół godziny później jesteśmy w Rusnem. Dwie godziny oglądamy urokliwe miasteczko, z żalem spoglądamy na maleńki porcik, w którym nie stoi ani jeden jacht. Przechodzimy odprawę graniczną i płyniemy w kierunku ujścia rzeki. Jest coraz więcej rozgałęzień i odnóg i trudno nam stwierdzić, którędy przebiega główny szlak. Kiedy w końcu widzimy wody Zalewu Kurońskiego okazuje się, że jesteśmy po niewłaściwej stronie żółtych bojek oznaczających granicę państwową. Nie dość jednak, że jesteśmy w Rosji, to stoimy na mieliźnie. Ja i Michał pozbywamy się spodni i wyskakujemy za burtę, a wody jest ledwie po kostki. Na szczęście Rosjanie nie zauważyli naszych odwiedzin. A ja z Michałem jeszcze dwa razy wyskakiwaliśmy ze spodni i za burtę. W końcu jesteśmy na słonych wodach i stawiamy żagle. Po trzech dniach warkotu silnika zalega cudowna cisza. W dzienniku jachtowym, którym się opiekuję jako I oficer, notuję: 1120 G↑ F↑ i dodaję emotikon J )))))) . Wiatr niestety tylko 2 B, po dwóch godzinach osłabł prawie całkowicie. Znów uruchamiamy silnik i wciągamy czarny stożek pod prawy saling. Brzeg mierzei – białe, piaszczyste, niezmiernie wysokie wydmy - wygląda bardzo pięknie i postanawiamy się mu przyjrzeć z bliska. Tu również okazuje się być bardzo płytko. Ku naszej radości w polu widzenia pojawiają się również inne żagle. Dziewczyny robią obiad, który spożywamy stawiając łódkę w dryf. Przed piątą cumujemy w Nidzie. Ten port nie jest opustoszały z powodu braku zainteresowania uprawianiem żeglarstwa w tym rejonie – po prostu jest poza sezonem, w końcu to ostatnie dni września. Idziemy zwiedzać miasto, jest naprawdę bardzo piękne.  

30.09

 O 0700 rzucamy cumy i zaczynamy płynąć wzdłuż mierzei. Podziwiam widoki nadbrzeżnych miejscowości lawirując pomiędzy gęsto rozstawionymi sieciami. Znowu sama, bo znowu pada. Koło dziesiątej załoga wyległa na pokład, by obejrzeć mijaną latarnię morską, a padać w zasadzie przestało. Kręcę kółeczka, by zdjęcia dobrze wyszły. Wyciągamy arbuza z Jurbarkas i wszyscy plują pestkami w słońcu, które wreszcie wyszło. Zabieramy się za gruntowne czyszczenie i pucowanie łódki, chcemy by nasz jacht lśnił w porcie w Kłajpedzie. W końcu o 1530 cumujemy w Porcie Jachtklubu - na mierzei. Omawiamy warunki pozostawienia tu naszego Behemota i przepływamy na druga stronę, by zwiedzić miasto. Stary port jest bardzo ciasny. Witek udaje się na dworzec autobusowy - samochód został przecież w Kownie, a my łazimy po Kłajpedzie. O 18-tej odbieram telefon od Witka: w pośpiechu zapomniał wziąć ze sobą kluczyków od samochodu. Na szczęście udaje mi się taksówką dojechać na dworzec przed odjazdem kolejnego autokaru do Kowna, a kierowca okazuje się być przemiłym panem o polskich korzeniach – dogadujemy się więc bez problemu i zgadza się dostarczyć kluczyki Witkowi. Tymczasem żeby wypłynąć ze starego portu trzeba otworzyć most obrotowy napędzany siłą ludzkich mięśni. Znów mam szczęście, bo panowie w porcie są pierwszymi napotkanymi w ciągu tej podróży Litwinami mówiącymi po angielsku, a przecież nie ma już z nami Witka znającego rosyjski. Ale to, co mówią, nie cieszy mnie już tak bardzo: musimy się odprawić, żeby nas wypuścili, a na celników trzeba będzie długo poczekać. Ponieważ coraz bardziej się zmierzcha, używam całego swojego uroku w celach perswazyjnych. Po chwili panowie chodzą w kółko napędzając mechanizm otwierający most. Cumujemy w porcie na mierzei i klarujemy jacht. Witek przyjeżdża z dużym opóźnieniem – w nocy nie chodzi prom. Postanawiamy wracać inną trasą: wzdłuż mierzei i przez Obwód Kaliningradzki. Droga prowadzi przez park narodowy. Napotykamy sarny, lisa, stado dzików i jelenia. Na granicy z Rosją mamy już pewność, że nie zdążymy na rano do pracy. Zaczynam szukać zastępstwa. Ale parę godzin później, po przerwie obiadowej, jestem już z moimi kursantami.

 Sonia Knobloch